poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Kometa Muglera czyli Angel EDT

Do tej pory Thierry Mugler traktował sygnowane swoim nazwiskiem perfumy poważnie. Mimo przeogromnej ilości edycji limitowanych, nigdy niekończących się flankerów itd., to co wypuszcza trzyma poziom, może poza jednym, dwoma wyjątkami potwierdzającymi regułę. Perfumy te nie tylko charakteryzują się dobrą trwałością i projekcją, ale również udaje im się zaskakiwać, raz niebywałą urodą- Angel Liqueur de Parfum, raz zaskakującym pomysłem jak Womanity. Angel EDT należy zdecydowanie do tej pierwszej kategorii. Jest to Angel dla początkujących, dla tych, których klasyk onieśmiela, odrzuca, przerasta.

To przede wszystkim sprawka paczuli, a raczej jej innego oblicza. W klasyku jest ona bardzo wyraźna, przez co wiele osób uważa Angela za perfumy ciężkie i mroczne. To również paczulę winiłabym za wszelkie określenia nawiązujące do trupów i kostnic (a takie często przy opisie Angela się trafiają). W wersji EDT paczula nadal jest w bazie, na tyle ułagodzona, że mrok jest ostatnią rzeczą, która przychodzi na myśl w czasie noszenia tych perfum, ale i na tyle wyczuwalna, że udało się z Komety nie zrobić słodkiego mdłego ulepu. Powiedziałabym wręcz, że dodano im eleganckiego sznytu. Dodatkowa obecność cytrusów w pierwszej fazie również zapobiega zasłodzeniu się Angelowymi pralinkami. Bergamotka balansuje na granicy: jest trochę gorzka, trochę cierpka. Na tyle obecna, że na klawiaturę cisną mi się dwa słowa: orzeźwia i odświeża. Dodaje Angelowi EDT lekkości. Nie potrafiłabym nosić ich zimą. Zapach jest zbyt przejrzysty, zbyt świetlisty, by pasować do grubych swetrów, szalików i minusowych temperatur. Z drugiej strony jest zbyt ciężki by nosić go w upale.

Dlatego ta notka powstaje właśnie teraz. Co prawda liczę jeszcze na parę dni lata, ale zimny przenikający wiatr i coraz bardziej zachmurzone niebo zwiastują nadchodzącą jesień. I właśnie w dni pięknej polskiej złotej jesieni, Angela nosiło mi się rok temu najlepiej. Idealnie się wtedy rozwijał na mojej skórze. Pokazywał i swoje delikatne, słodkie oblicze, ale nie dawał zapomnieć od czego się tak naprawdę wywodzi. Miałam do niego kilka podejść zimą, ale dopiero gdy nastały cieplejsze wiosenne dni, wróciłam do niego z utęsknieniem. Już niedługo użyję go znowu i zdecydowanie polecam go wszystkim tym, którzy do klasyka się z jakiegoś powodu zniechęcili.

Trwałość i projekcja są całkiem przyzwoite. Zapach trwa na skórze dobre 8 godzin, a nosiciel zostawia po sobie delikatną słodką chmurkę. W tej dziedzinie pierwowzór nie został prześcignięty, ale o to naprawdę trudno. 


Rok: 2011
Twórca: Amandine Maret
Nuty: bergamotka, różowy pieprz
         żurawina, praliny
         piżmo, paczula, cedr virginia, wanilia


1 komentarz:

  1. Mnie jakoś ta wersja w ogóle "nie wzięła". Bardzo płaska układa się na skórze. Może to wina tego, że męska jest grubsza, inna od kobiecej.

    Z drugiej strony, też mam podobne odczucia co do składu: mniej paczuli, więcej cytrusów.

    Pozdrawiam serdecznie i powodzenia w blogowaniu. :)

    A zdradzisz swój nick z Wizażu? :)

    OdpowiedzUsuń